Spotkania z aktorami
O skracaniu dystansu reżysera z widzem
Na początku kwietnia przedstawiciele Teatralniaka postanowili wybrać się na konferencje prasową z udziałem reżysera i aktorów spektaklu "Trener życia". Na spotkanie przybyli Wojciech Malajkat i Sambor Czarnota Celem spotkania było oczywiście zachęcenie mieszkańców miasta do wybrania się na ów spektakl, który będą mogli obejrzeć również uczniowie częstochowskich szkół w ramach projektu Szkoła Teatru. W przedstawienie mamy do czynienia z sytuacją, która mogłaby się zdarzyć każdemu. Reżyser – Wojciech Malajkat, odpowiadając na pytania zebranych, zaznaczył, że jest to sztuka dla młodych ludzi. Od reżysera można się było także dowiedzieć, czym się kierował przy obsadzie ról i dlaczego to właśnie tych aktorów wziął pod uwagę. W.Malajkat miał do czynienia z Trenerem życia po raz drugi, ale sam przyznał, że ten spektakl jest zupełnie inny, starał się nie powielać tego samego schematu co w poprzednim. Chciał stworzyć zupełnie nową sztukę, która swoją prostotą zachwyci publiczność. Sambor Czarnota opowiadał o swoich relacjach z reżyserem i odczuciach co do granej przez siebie roli tytułowego trenera, Colina. Spotkanie nie trwało długo, bowiem wieczorem tego samego dnia odbyła się już ostatnia próba generalna, a następnego premiera!
Kamila Walkowicz IIa
21.10.2013 r. Adam Hutyra
„A z tym wiąże się pewna historia…”
21 października I LO odwiedził Adam Hutyra. Inicjatorem spotkania było szkolne koło „Teatralniak”, a przebiegło ono w szalenie przyjemnej i swobodnej atmosferze. Niemalże godzinną rozmowę z gościem poprowadziły Klaudia Michalak i Marta Kąsiel, a tłumie zebrani w sali widowiskowej uczniowie, co jakiś czas również mieli okazję, by zadać swoje pytania. Poniższy zapis stanowi jedynie cząstkę wywiadu przeprowadzonego wspólnie przez uczniów I LO. Wierzcie mi, że wybór fragmentów był niezmiernie trudnym zdaniem…
Ostatnio teatr staje się coraz bardziej kontrowersyjny i odważny. Występuje Pan w różnych sztukach. Z jednej strony jest prowokacyjna „Amazonia”, zaś z drugiej „Ostra jazda” – spektakl dla widzów dorosłych, w którym nie pojawia się wiele wulgaryzmów. Jaką sztukę pan preferuje? Tę, która jest brutalnie prawdziwa, stoi blisko normalnego życia, czy tę która łączy w sobie wartości piękna i dobra?
Uważam, że sztuka dzieli się na dobrą i złą. Epatowanie wulgaryzmami to nie jest środek wyrazu, który mi specjalnie odpowiada. Czasem twórcom zależy tylko na tym, żeby być kontrowersyjnymi. Eksponowanie rzeczy, które burzą w nas poczucie dobrego smaku czy przekraczają pewne granice tylko po to, aby je przekroczyć, nie ma dla mnie najmniejszego sensu. Teatr powinien poruszać widzów. Jeśli pewna prowokacja czemuś służy, to wtedy mogę się z nią zgodzić. Uważam, ze wszystko może się mieszać – piękno, dobro i nawet jakaś wulgarność. Ale to musi być po coś.
Kto jest dla Pana największą inspiracją?
Każdy coś ze sobą wnosi. Uważam, że naśladowanie innych aktorów to zły trop. Można się nimi jedynie inspirować. Można zobaczyć, jaką drogą podążają i szukać dla siebie ścieżki równoległej czy poprzecznej. Trzeba pielęgnować własną indywidualność i iść z nią w świat. Tylko oryginalność może dać nam szanse, by inni nas zauważyli. Jednym z moich ukochanych aktorów jest pan Marek Walczewski – człowiek, który miał w sobie coś niezwykłego. Dwa razy widziałem go na scenie i wiązały się z tym niesłychane doznania. Obejrzałem przedstawienie „Kartoteka”. Walczewski grał niedużą rolę, pojawił się na 10 minut, ale potem nie było już sensu wychodzić na scenę. Gra Walczewskiego była nie do opisania. Jego warsztat to mistrzostwo świata.
A jak wygląda proces przygotowania się do roli?
Odpowiedź na to pytanie jest bardzo szeroka. Zależy to od reżysera, tekstu, objętości i skomplikowania roli, tego, czy ją rozumiem… Bywa tak, że przeczytam tekst parę razy i mniej więcej wiem, co to jest za postać. Są też i takie teksty, które stanowią wielką tajemnicę. I właśnie reżyser musi pomóc ją odkryć. Oczywiście to, że ktoś nazywa się reżyserem, wcale nie świadczy o tym, że on tym reżyserem jest (śmiech). Czas pracy bywa różny. Ja mam obsesję na punkcie tekstu, muszę się go nauczyć bardzo dokładnie. Lubię mieć go w głowie już w trakcie prób, żeby zamiast zastanawiać się, co mam mówić, myśleć, co mogę z tym robić. Czasem ten proces jest dłuższy; ociera się nawet o premierę. Zależy to też od tego, czy dana postać jest daleko mnie czy blisko.
Niedługo będziemy mogli zobaczyć Pana na ekranach kin w filmie „Mój biegun” przedstawiającym historię Jaśka Meli…
O rany, to jeszcze nie było premiery tego?!
Jeszcze nie. Już wcześniej mogliśmy zobaczyć Pana w epizodycznych odsłonach na dużym ekranie, a także w produkcjach telewizyjnych. Z pewnością dla aktora teatralnego jest to duża odmiana…
Teatr i film to kompletnie dwa różne światy. Teatr jest miejscem, gdzie jest czas na próby, na szukanie… W filmie tego czasu w ogóle nie ma. Przyjeżdża się na plan zdjęciowy, przegaduje się tekst z kolegą, reżyser mniej więcej tłumaczy zarys sytuacji i do razu trzeba się w tym odnaleźć. Film jest drogą zabawką, trzeba realizować sceny w odpowiednim tempie. Reżyser i aktorzy doskonale zdają sobie z tego sprawę, w związku z czym wszystko jest dosyć napięte, nie ma komfortu pracy. W teatrze gra się szerzej, odważniej, bardziej akcentuje się gesty, interpretacja jest bardziej wyrazista. W przypadku filmu trzeba bardzo pilnować mimiki twarzy, siły głosu, wyrazistości mowy. To jest choroba polskiego filmu – często trudno zrozumieć, co aktorzy mówią (śmiech). Dialogują bardzo niewyraźnie, ale wynika to z tego, że reżyserzy często komentują: „słychać teatr!”. Przed kamerą trzeba mówić jak na ulicy, niedbale. Film ma jednak tę zaletę, że jeśli dana scena raz się uda, to zostanie ona na zawsze. Długo można by wymieniać te różnice. Film wiąże się na przykład z czekaniem. Przyjeżdża się na plan zdjęciowy o 10, zakłada się kostium i człowiek siedzi. Mija godzina 11, 12, 13… Nic się nie dzieje. Ktoś coś kręci, inny chodzi i mówi „Boże, ja muszę zaraz wyjechać!”. Nagle okazuje się, że jest 16 i wtedy wchodzi się na plan. Bardzo rzadko zdjęcia są zaczynane punktualnie. Niektórzy aktorzy przyjeżdżają na plan o godzinie 12, a o 12.30 muszą już ten plan opuścić. Produkcja o tym wie i robi wszystko, byle tylko zrealizować sceny z tym aktorem. A ci, którzy nie mają terminu, mogą siedzieć do wieczora (śmiech).
Jak wspomina Pan pracę na planie filmu „Listy do M”?
Praca to jest za dużo powiedziane! (śmiech) To była świetna historia, ponieważ graliśmy wtedy spektakl w „Och Teatrze” pani Krystyny Jandy. Przedstawienie było zaplanowane na bodajże godzinę 19. Parę dni wcześniej dostałem telefon, że jest do zagrania jedna scena. Mówię: „nie ma sprawy”. Możemy spotkać się o 9, zagramy to w ciągu czterech, no, może pięciu godzin… Przyjechałem na plan i zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Była wtedy zima, a my graliśmy na szczycie wieżowca w Warszawie. Razem z kolegą byliśmy ubrani w mundury policyjne, a pod spodem mieliśmy kurtki. Występował tam też samobójca, który miał na sobie tylko płaszczyk i koszulkę; był on siny. Słuchajcie, zszedłem z planu o godzinie 18 i to tylko dlatego, że zrobiło się ciemno… Wspominam to koszmarnie. Zaraz po zdjęciach biegłem na spektakl, bałem się, że zachrypnę i nie będę mógł śpiewać. Do dzisiaj nie wiem, czemu myśmy to tak długo kręcili. A to tego zabrakło, a to była godzinna przerwa na herbatę... Z tym filmem wiąże się też historia z zapalniczką. Jeden dubel, piąty, dziesiąty, a zapalniczka się nie zapala. Jak się w końcu zapaliła, to okazało się, że papieros się nie zapalił. W filmie często zdarzają się takie przygody. Ostatnio specjalizuję się w graniu policjantów (śmiech). Miałem zdjęcia do pewnej produkcji. Do zrealizowania była scena, gdzie w odludnym miejscu stoi dwóch policjantów. Dwa miesiące wcześniej ktoś pojechał na tę wieś i wybrał odpowiednie miejsce. Tylko, że nie wziął pod uwagę, że wtedy była wczesna wiosna i nikt nie jeździł na działki. Te dwa miesiące później był tam ruch jak przy Marszałkowskiej. Kręcimy scenę, a tu przebiegł pies. Odgoniono go, kamera poszła drugi raz, pies znowu biegnie, więc znowu stop. Kiedy znów zaczynamy kręcić - samolot, więc po raz kolejny zatrzymujemy ujęcie. Co z samolotem? No nie da się przegonić! Ludzie z samolotu widzą, że na dole coś się dzieje, więc latają sobie w kółko (śmiech). Ktoś pyta: „gdzie tu jest lotnisko? dzwonić na lotnisko!”. Inny odpowiada: „nie, nie, nie, słuchajcie, to jest bogaty facet, milioner, ma swój prywatny samolot, nie dodzwonimy się do niego”. No to przerwa; wszyscy poszli na papierosa czy kawę. Samolot odleciał, wszyscy szybko na plan, zaczęliśmy zdjęcia, przybiegł pies… i tak to jest. Kiedy gra się w zamkniętym studio, to zwykle nie ma takich problemów. Chociaż bywa i tak, że na ulicy trwają roboty drogowe i działa młot pneumatyczny. Do widzenia, jest po zdjęciach! Mikrofony są tak czułe, że zbierają każdy dźwięk. Nie może być „kocham cię”, a w tle wrrrrrrrr.
Skoro jesteśmy przy wspomnieniach, to może zechciałby Pan podzielić się z nami jakąś historią związana z panem Markiem Perepeczko, który przez kilka lat był dyrektorem naszego teatru.
Poznaliśmy się, jak dyrektorem był jeszcze pan Henryk Talar. Robiliśmy wtedy przedstawienie „Lot nad kukułczym gniazdem” i potrzebny był wysoki, postawny człowiek. Perepeczko, który przez lata był w Australii, wrócił jako troszeczkę schorowany mężczyzna. No i jak to Perepeczko – kawał chłopa! Przyjechał on małym fiatem. Miał wyjęte tylne siedzenie, a przednie było przesunięte do tyłu, bo inaczej nie zmieściłby się w tym aucie. Jak pan Talar odszedł z Częstochowy, to Perepeczce zaproponowano dyrekcję. To był bardzo ciepły człowiek, fajny facet. Potem zaczął grać w „13. posterunku”. Te czasy, kiedy kojarzył się z Janosikiem oraz był młody, piękny i u szczytu sławy, minęły. Myślę, że „dyrektorowanie” w Częstochowie dużo mu dało. Bardzo miło wspominam to spotkanie.
Obecnymi dyrektorami Teatru są pan Machalica oraz pan Dorosławski. Kiedyś ten drugi powiedział, że jak Pan zachoruje, to cały teatr leży. Taka świadomość jest środkiem mobilizującym czy też ciężarem?
Niewątpliwie jest to miłe, jeśli mówi się o kimś, że jest ważny w maszynie, w której żyje i pracuje. Bywa to też stresujące i męczące. Przez prawie całe wakacje musiałem uczyć się obszernego tekstu. Scenariusz liczy 90 stron, a moich kwestii nie ma na 20. Moja postać mówi 16 monologów. To jest straszne, kiedy bierze się scenariusz i zaznacza swoje kwestie; ja zakreślam je zawsze na zielono. I tak kartkuję ten egzemplarz i patrzę, że to wszystko całe jest zielone (śmiech)! Otwieram pierwszą stronę i myślę: „Matko Boska, jeszcze 89 stron do nauczenia!”. Ale to jest fajne, że przydaję się w tym teatrze (śmiech). To ciągnie za sobą również pewne obowiązki, którym trzeba podołać. Nikogo nie interesuje, że nie ma się czasu, na naukę tekstu, bo dom, dzieci, obiad… Trzeba to wszystko pogodzić.
Różne rzeczy mają wpływ na ostateczny efekt sztuki. Mówi się, że dobry reżyser poprowadzi nawet złego aktora, zaś zły reżyser może zmarnować potencjał dobrego aktora. Czy miał Pan kiedyś nieprzyjemność współpracować ze złym, nieudolnym reżyserem?
Nie chciałbym za bardzo zdradzać kulisów teatru (śmiech). Nie wszyscy lekarze są dobrzy, nie wszyscy aktorzy są dobrzy i nie wszyscy reżyserzy są dobrzy. Zdarzają się ludzie na „r”, którzy powinni wykonywać zawód na jakąś inną literę. Na pewno dobry reżyser jest w stanie dużo zrobić z niezbyt wybitnym aktorem – to jest kwestia pomysłu. Kiedy zły reżyser trafia na złego aktora to jest to już gorsza sytuacja. Jak aktor czuje, że po drugiej stronie nie ma wsparcia, to zaczyna wyciągać z tzw. skarbczyka swoje wypróbowane sposoby (śmiech). Krótko mówiąc, robi to, w czym czuje się najlepiej. A to nie zawsze jest dobre. Aktorzy nie powinni sterować przedstawieniem, to jednak reżyser powinien wszystko ogarnąć. Choć czasem utalentowany aktor umie sam odpowiednio ustawić scenę, pod warunkiem, że nikt nie będzie mu w tym przeszkadzać (śmiech). Bardzo sobie życzę, żebym zawsze trafiał na dobrych reżyserów.
Pamięta pan swoje pierwsze wystąpienie na deskach Teatru im. Adama Mickiewicza?
Tak, pamiętam. To było bardzo przykre doświadczenie. Pierwsze przedstawienie, w jakim tu zagrałem to „Aktorski pasjans”. Bohaterami spektaklu było dwóch młodych chłopaków i dwie starsze kobiety. Byłem wtedy zupełnie niedoświadczonym człowiekiem. Poszliśmy z moim kumplem w to przedstawienie jak w dym. Był to nasz debiut sceniczny, chcieliśmy dać z siebie wszystko, a przecież na to jeszcze był czas (śmiech). Reżyser utwierdzał nas w przekonaniu, że świetnie gramy, a my byliśmy po prostu straszni. Starsi koledzy, którzy obejrzeli przedstawienie, oględnie powiedzieli, że nie jest ono zbyt dobre (śmiech). Nie graliśmy tego długo... Z tym spektaklem wiąże się pewna historia. Myśmy tam grali dwóch chłopaków z subkultur młodzieżowych. Scenograf ubrał nas w ćwieki i pasy. Reżyser wymyślił sobie taką scenę, że ja jedną z tych pań straszę moim pasem. Miałem go ściągnąć i nim strzelić. A ja oczywiście to zrobiłem… Teraz bym już tego nie zrobił… Trafiłem w nią tym pasem i rozciąłem jej łuk brwiowy. Dodatkowe nieszczęście polegało na tym, że wydarzyło się to już na początku przedstawienia. Do samego końca o niczym innym nie myślałem, tylko o tym, że jak zejdziemy ze sceny, to ta aktorka zje mnie razem z tym moim pasem. To jej krwawiło, ona się wycierała... Zdecydowanie nie jest to dobre wspomnienie.
Wielu osobom aktorstwo kojarzy się ze sławą i pieniędzmi, ale pewnie nie to jest najważniejsze. Co dla Pana jest największą satysfakcją, radością związaną z zawodem?
Zdarzają się momenty, że czuję się – głupio to zabrzmi – szczęśliwy. Bycie na scenie sprawia mi przyjemność, ale zawsze jest to związane z jakością przedstawienia i tym, co dzieje się między widownią a aktorami. Generalnie praca aktora polega na wymyślaniu, to jest robienie czegoś z niczego. Wyzwanie tkwi w tym, jak coś powiedzieć, żeby uzyskać nową jakość. Ten zawód to nie są ani pieniądze, ani sława, ani szczęście. Tyko wybitne jednostki zostaną zapamiętane na setki lat. Trzeba cieszyć się tym, co się robi. O sławie szkoda myśleć, bo to tylko psuje ludzi i nic nie daje, choć bywa miłe.
Rozmowę spisała Marta Kąsiel
Iwona Chołuj
Pani Iwona Chołuj jest absolwentką Państwowego Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Jest przede wszystkim aktorką, ale jak podkreśla niezwykle ważna jest dla niej również muzyka. Współpracuje z warszawskimi Teatrami: Syrena i Projekt Warszawa. Z częstochowskim Teatrem im. A. Mickiewicza związana jest od 1996 r. Obecnie aktorkę można zobaczyć w takich spektaklach jak: "Napisz do mnie", "Być jak Kazimierz Deyna", "Hemar w chmurach. Kabaret", "Polowanie na łosia", czy "Do dna". Panią Iwonę mieliśmy przyjemność oglądać również na dużym ekranie w filmie „Darmozjad polski” oraz w epizodycznych rolach serialowych. W 2007 otrzymała nominację do "Złotej Maski" za rolę młodej Katii w spektaklu WalentynkiIwana Wyrypajewa.Aktorka jest obecnie jedną z „twarzy” częstochowskiego teatru.
Spotkanie odbywało się w bardzo miłej i sympatycznej atmosferze. Uczniowie byli ciekawi doświadczeń aktorki związanych z jej pracą. Od artystki mogliśmy się dowiedzieć jakie jest jej zdanie na temat kondycji polskiego teatru oraz kina. Aktorka mówiła o wspaniałych artystach polskiej sceny oraz o inspiracjach swoimi autorytetami. Pani Iwona zdradziła nieco sekretów swojego zawodu, pokazała część jego zalet jak i wad. Powiedziała o krytyce dotyczącej jej pracy, która, jeżeli jest konstruktywna, niezwykle motywuje ją do działania. Aktorka mówiła także o profesji aktorskiej, jako o sztuce, do której potrzeba ogromu pracy oraz samozaparcia. Pani Iwona opowiedziała również o swojej przygodzie reżyserskiej, o współpracy z reżyserką Anną Badurą i relacjami z byłym dyrektorem naszego teatru Markiem Perepeczko. Aktorka mówiła także o swoich emocjach i przeżyciach związanych z teatrem, o każdorazowym stresie przedpremierowym oraz o oddziaływaniu jakie ma na nią jej każda dramatyczna rola.
Artystka zaskoczyła nas wystąpieniem ze swoją inicjatywą, nagrodzenia trzech najciekawszych pytań płytami z utworami wybitnych polskich pisarzy i kompozytorów w jej interpretacji. Z naszej strony Pani Iwona otrzymała monografię szkoły orz naturalnie gromkie brawa. Spotkanie to należało do niezwykle ciekawych i inspirujących. Miejmy nadzieję, że częściej będziemy mogli gościć na naszej sali widowiskowej tak interesujące postaci, a koło Teatralniak dalej będzie tak prężnie działało.
Klaudia Michalak
30.10.2014 Maciej Półtorak
Dzień dobry, panie Hamlecie!
czyli spotkanie z Maciejem Półtorakiem w Słowackim
Dzisiaj będzie spotkanie z tym superaktorem, który grał Hamleta. No z tym właśnie. Tak! Muszę zdobyć jego autograf! A ja muszę mieć z nim zdjęcie! – takie i inne przejęte szepty można było usłyszeć 30 października na korytarzach Słowackiego. Wkrótce cała sala widowiskowa wypełniła się po brzegi wielbicielami teatru, Szekspira, Hamleta tudzież grającego go aktora. Niedługo potem rozległy się gromkie brawa. Na scenie pojawił się oczekiwany gość – aktor naszego częstochowskiego teatru, brawurowo grający główną rolę szekspirowskiego dramatu, Maciej Półtorak. Wydarzenie to nie doszłoby do skutku, gdyby nie niezawodne szkolne koło entuzjastów teatru „Teatralniak”. Jego członkowie już wcześniej dokładnie zbadali życiorys gościa, przygotowali pytania i prezentację multimedialną (podziękowania dla Pauliny Grzyb i Marleny Wypych). Plakietką „Teatralniaka” mogły pochwalić się także dwie urocze prowadzące: Klaudia Michalak i Magdalena Radecka, które wzięły aktora w krzyżowy ogień pytań.
Maciej Półtorak z dowcipem i uśmiechem radził sobie nawet z najbardziej dociekliwymi i trudnymi tematami i szybko nawiązał kontakt z publicznością. Swoim pełnym humoru sposobem bycia i dowcipnymi komentarzami sprawiał, że sala co chwila wybuchała śmiechem. Opowiedział nam wiele szczegółów ze swojego aktorskiego życia. Dowiedzieliśmy się, jak wyglądały jego egzamin do szkoły teatralnej i pełne aktorskich przesądów życie studenta. Mogliśmy także usłyszeć o tworzeniu roli Hamleta od kuchni. Jak długo trzeba uczyć się tekstu? Jakie emocje towarzyszą przy odgrywaniu tak ważnej i złożonej postaci? Czy na wcielającym się w rolę Hamleta ciąży duża presja? I ile jest Półtoraka w Hamlecie i Hamleta w Półtoraku? Aktor wtajemniczył nas także w swoją historię związaną z Piwnicą pod Baranami, opowiedział o muzycznych talentach, a nawet, ku naszej radości, dał się namówić na zaśpiewanie krótkiej piosenki. Po spotkaniu najwierniejsi fani mogli otrzymać autograf i uwiecznić siebie wraz z naszym gościem na zdjęciach. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że mieliśmy szansę poznać bliżej naszego Hamleta i dzięki niemu odkryć tajniki pracy aktora i teatru od kuchni.
Alicja Grudzińska